Niby tyle nas dzieli – Czesi mają lepsze piwo, a Polacy ładniejsze kościoły. Nad Wisłą są smaczniejsze wędliny, a nad Wełtawą duża część pociągów dociera do celu bez awaryjnej wymiany lokomotywy. Ale to nic, teraz idzie wiosna, po obu stronach Olzy ruszą nowe kampanie reklamowe lokalnych firm, firemek i firmuń. Już wkrótce przekonamy się o tym, że Czesi i Polacy mimo wszystko mają wiele wspólnego. Na przykład totalnie nie potrafią się sprzedać.
W branży reklamowej utarło się pojęcie „szczucia cycem”, czyli tworzenia reklam opartych na prymitywnym skojarzeniu sprzedawanego produktu z seksem. Kawa na ławę, biust na stół. I tak panie w bikini reklamują pustaki szklane, jędrny pośladek ociera się o aluminiowe żaluzje, a lubieżnie rozchylone wargi obiecują spełnienie marzeń o idealnym torfie ogrodniczym. Bo któż z Was nie marzy po nocach o dobrym, wilgotnym torfie?
Do tego – ehm, ehm – dochodzą toporne, dwuznaczne hasła. Półnaga dziewoja umorusana zaprawą murarską szepcze „postawimy Ci najszybciej”, umięśniony pan w slipkach pręży się pod napisem “twardy jak nasz beton”.
Ale może być gorzej. Zwłaszcza po polskiej stronie wiele firm rezygnuje z usług agencji i samodzielnie produkuje swoje reklamy. Ponieważ drobnych przedsiębiorców jest jak młodych myszy i wszyscy cierpią na horror vacui, szara przydrożna rzeczywistość zmienia się w pstrokaty karnawał napisów i wykrzykników. MEBLE! HURT DETAL! OPONY! OLÉ!
Jednak nasza nieporadność w sferze marketingu przejawia się też w inny, bardziej subtelny sposób. Rozczula mnie pewien drobny aspekt, który kontrastuje z drapieżną inwazją gołych pup i kalejdoskopem barw reklamy garażowo-stodołowej. Chodzi mianowicie o to, że niektóre firmy sprawiają wrażenie, jakby chciały podbić świat, ale ich zachodnie ambicje przegrały w ostatniej chwili z typowo słowiańską skromnością. Przedsiębiorcy przeżywają więc swój „american dream” skrojony na nasze możliwości.
Nie wypada przecież napisać na szyldzie „najlepsze okna”, „najmocniejsze krzesła”, „najbardziej soczyste truskawki”. Bądźmy realistami. Na ulicach pojawiają się więc odpowiednio stonowane slogany : „prawdopodobnie najszybsze komputery w mieście”, „jeden z najlepszych pubów” lub „zdaniem niektórych najsmaczniejsze sery”.
Widzę oczyma wyobraźni, jak właściciel firmy stopniowo łagodzi agresywne hasło reklamowe. „Najlepsza restauracja. Nie. Najlepsza restauracja w mieście. Wróć. Prawdopodobnie najlepsza restauracja w mieście. Na tej ulicy. O ile lubicie kuchnię włoską. I jeżeli kucharz jest w dobrej formie. W sumie, może zjecie dzisiaj w domu?”
Nie wiem, czy takie podejście wychodzi nam na dobre, ale nie narzekam – przecież bez tego typu śmiesznostek nie miałbym o czym pisać. Nigdy nie powstałby ten felieton. Najlepszy felieton. Mój najlepszy felieton. Jeden z lepszych. W tym miesiącu. W sumie, może poczytacie sobie coś innego?
Felieton ukazał się w miesięczniku Zwrot 4/2013.