Felieton 222 – Plakatowa pułapka

Niektóre lokalne kurioza naprawdę trudno wytłumaczyć przyjezdnym. Od dwóch dni zajmuję się wyjaśnianiem, dlaczego tyle kontrowersji budzi język opisów na afiszach rockowej imprezy.

 

Każde społeczeństwo walczy ze swoimi katastrofami – w Bangladeszu w ruinach fabryki zginęło ośmiu pracowników, w Brnie Amerykanin wymordował czteroosobową rodzinę, u nas plakat bystrzyckiego Zlotu został napisany po czesku. Nie, nie spadłem z Księżyca i rozumiem, dlaczego wielu ludzi odbiera to jako wpadkę. Ale i tak przednio się bawię.

 

Dla jednych plakaty Zlotu były nieporozumieniem, dla innych wynikiem braku wyczucia … Ja odbieram je jako błyskotliwie skonstruowaną pułapkę i proponuję, aby od dzisiaj wszystkie materiały promujące nasze imprezy zostały opisane po czesku. Dlaczego?

 

A bo to sprytna zmyłka, ba – przebłysk strategicznego geniuszu. Wyobraźcie sobie całą czeską rodzinę, cztery sztuki, które zwabione plakatem przyjeżdżają do Bystrzycy, aby pożreć kilka kiełbasek i posłuchać Tublatanki. Na początku wszystko jest cacy, ale w trakcie zamawiania napitku ojciec zaczyna coś podejrzewać – chłopak za ladą wydaje mu resztę i mówi „Proszym”.

 

„To nezní jako české nářečí“ – mruczy pod nosem zafrasowana głowa rodziny, gdy wraca do żony i dzieci stojących pod sceną. I wtedy doznaje olśnienia, włosy stają mu dęba, w panice rozgląda się naokoło. Zaczyna rozumieć. Na scenę wchodzi Budka Suflera, nad drzwiami widnieje napis DOM PZKO, obok grupa zdegenerowanej młodzieży czyta Szymborską, parówki są doprawione solą drogową.

 

„Panebože!“ – krzyczy do swoich bliskich – „Tohle je polská akce!“. Niestety na ratunek jest już za późno. Gdy po chwili z czarnych śmigłowców opuszczą się na linach komandosi z czeskiej brygady antyterrorystycznej, na bystrzyckim asfalcie znajdą już tylko cztery kopczyki popiołu jak po wampirach dotkniętych przez promienie słońca.

 

Bystrzycki plakat nie jest porażką. To świt nowej ery partyzanckiej walki, bracia i siostry.