W opublikowanym niedawno zbiorku reportaży “Hospicjum Zaolzie” autor naszkicował przedśmiertny portret naszej małej ojczyzny. Skoro już zaczęliśmy sklepywać trumienki dla naszej liczebności, historii i zwyczajów, możemy przy okazji sporządzić jeszcze jedną – dla języka.
Zaolziańskie organizacje od lat starają się dokonać cudu, próbując równoważyć oba elementy naszej tożsamości – regionalny i polski. Niestety często przypomina to bajkę o małpie, której wysypują się z naręcza kokosy, a gdy stara się je podnosić, wypadają kolejne.
W ostro spolaryzowanej dyskusji między lokalnymi i narodowymi patriotami staję raczej po stronie “tustelan”, jednak akurat w przypadku języka mój wybór Zofii padłby na polszczyznę. Gwara – umorusana i zapchlona, ale dziarska jak uliczny kundelek – ma się całkiem dobrze. Język polski przypomina za to pięknego niegdyś rasowego wyżła, który teraz już tylko czeka, aż pan zdejmie ze ściany strzelbę i wyprowadzi go na ostatnią przechadzkę do lasu.
Największym problem nie jest bynajmniej fakt, że Zaolziacy kompletnie stracili kontakt z żywym językiem polskim, ale to, że wcale tego nie dostrzegają. Jako tłumacz i dziennikarz mam dwa siedzenia w pierwszym rzędzie tego tragikomicznego widowiska.
W branży translatorskiej Zaolziacy uważani są za plagę – rynek nieustannie zalewają katastrofalnie nieudolni tłumacze ze świadectwami z zaolziańskich szkół średnich. Agencje tłumaczeń już dawno dostrzegły, że osobnicy, którzy śmiało wpisują w CV “język polski, język czeski – native speaker”, często w obu językach posługują się niezrozumiałym, tubylczym dialektem. Czasem prowadzi to do zabawnych sytuacji, czasem do mniej zabawnych pozwów sądowych.
Praca dziennikarza też potrafi być frustrująca. Już jakieś dziesięć lat temu kolega z gimnazjum dowalił mi komplementem: “Fajnie piszesz Darek, ale czymu tam je tela ciynżkich słów?”. Po krótkiej rozmowie okazało się, że tym skomplikowanym szyfrem były polskie wyrazy typu “niepoczytalny” lub “sojusz”.
Jakiś czas temu spotkałem z kolei znajomą, która wyznała, że po przeczytaniu nazwy artykułu “Krztusiec powraca” musiała zajrzeć do słownika, aby stwierdzić, kim lub czym jest ten Krztusiec (może zapomnianą gwiazdą estrady szykującą się do comebacku?). Miejscowi zawsze nazywali chorobę – z czeskiego – “czarnym kaszlem”. Po co redaktorzy wprowadzają zamęt i używają poprawnych pojęć?
Pamiętam, z jaką niechęcia niektórzy znajomi reagowali na to, że redakcja Głosu przyjęła pracowników “zza Olzy”. Myślę, że było to częściowo spowodowane właśnie faktem, że nagle w gazecie zaczęły się pojawiać teksty w dziwnym, obcym języku… polskim.
Ostatecznie czarę goryczy przelała tysięczna kropla z jednego prywatnego źródełka. Większość felietonów oddaję do wglądu któremuś z zaolziańskich znajomych. Konsultanci regularnie doradzają mi, abym usuwał wyrazy nowsze, ale powszechnie używane w polskich mediach. Pozornie ma to pewną logikę – po co utrudniać Zaolziakom lekturę? Po co wprowadzać aktualne tematy polityczne i społeczne? Do Warszawy daleko, a w Trzyńcu też ładnie.
W końcu rozbłysła zorza różana i doznałem oświecenia… Przecież w ten sposób nie tylko nie powstrzymuję, ale wręcz przyczyniam się do upadku języka polskiego na Zaolziu. Zrobiło mi się wstyd, że zamiast wyzwać czytelnika na pojedynek, miałbym organizować dla niego i dla siebie bieg przez płotki bez płotków, z czekoladowym medalem pocieszenia dla każdego uczestnika.
Mam nadzieję, że nie brzmi to protekcjonalnie, bo naprawdę nie o to mi chodzi. Traktujcie ten tekst jako wyrazy wsparcia dla ciężko chorego i bardzo proszę – wspomóżcie go swoim słowem. I mnie, i wam chyba zależy, aby pobył z nami jeszcze trochę.
Wracając do bajki o małpie – dopóki trzymamy jeszcze w łapkach kilka ostatnich kokosów, powinniśmy się starać. Może uda nam się oddalić dzień, w którym ostatecznie zapomnimy języka w naszych polskich gębach.