O tym, jak mnie hip hop zasmucił, ale przy Orwellu mi przeszło.
Żaden ze mnie koneser hip hopu, na mojej liście ulubionych gatunków muzycznych plasował się gdzieś w okolicach mongolskiego śpiewu gardłowego. Ale cóż – od czasu do czasu lubiłem se usiąść przy kominku, wypić cygaro, zapalić whisky i posłuchać historii z getta. I tak było gdzieś do przełomu tysiąclecia, kiedy motywem przewodnim większości kawałków stał się szmal, pupiaste niewiasty i impreza na maksa. Ostatni, bolesny cios zadało mi niedawno odkrycie tzw. „mumble rappers” (bełkoczących raperów), czyli pokracznych postaci o słownictwie i elokwencji pacjentów po poważnym urazie głowy.
„Oj, za moich czasów to jednak lepiej grali. I ambitniej. Co z tych młodych wyrośnie?” – poszeptał mi do ucha wewnętrzny moralizator, jednak szybko uciszyła go kolejna, niezbyt odkrywcza myśl. Otóż jest prawie pewne, że dzisiejsza młodzież wyrośnie na kolejną generację zniesmaczoną zachowaniem i upodobaniami swoich potomków, a więc kontynuująca tradycję, której korzenie sięgają epoki dolnego paleolitu („Po co dzieciakom te kamienie? Ja dusiłem antylopy gołymi rękoma i patrz, wyszedłem na małpoludzi.”)
Zresztą tęsknota do „starego, lepszego” jest często przebranym sentymentem do utraconej młodości, bez względu na to, czy jej lata przypadały na czasy wczesnego kapitalizmu, Zimnej Wojny, czy jeszcze innych Hitlerów. Bo wszystko wydaje się lepsze, kiedy jest się młodym – i niebo bardziej błękitne, i powietrze pachnie słodziej, nawet stokrotki pięknie kwitną na zgliszczach ratusza.
Zniesmaczenie gustem nastolatków też jest stare jak świat. Nauczyciel mojego taty surowo zabronił uczniom ozdabiać zeszyty zdjęciami Niemena, bo ten „wygląda jak baba i ryczy jak krowa”. Z kolei mój nauczyciel muzyki na lekcji o historii punk rocka zaczął kiedyś czytać relację z koncertu wokalisty o rzekomo nieprzyzwoitych, wulgarnych ruchach, przedstawiającego zagrożenie dla moralnego rozwoju młodzieży. Wbrew oczekiwaniom recenzja nie dotyczyła występu Sex Pistols, ale… Elvisa Presleya.
I jeszcze jedno. Wspomniany na starcie Orwell, opisując swoje wspomnienia z pracy księgarza, ubolewał nad tym, że wszystkie Dickensy i Jane Austen leżały odłogiem, podczas gdy ludzie masowo kupowali tanie romansidła pisarki Ethel M. Dell. Zeszła ze mnie para. Kto dzisiaj pamięta o jakiejś Ethel i kto za kolejnych 80 lat będzie pamiętał o jakimś bełkoczącym raperze? Esej Orwella dowodzi, że chała zawsze była obecna w kulturze, pod względem popularności biła na głowę dzieła wysokich lotów, ale – co najważniejsze – szybko znikała w odmętach historii.
Zamykam więc moralizatora na dwa spusty. Bez względu na to, czy się nie znam i szkaluję przyszłych klasyków, czy też psioczę na coś, co za kilka miesięcy lub lat zostanie zasłużenie zapomniane, jedno jest pewne – żyjemy w tym, co kiedyś będzie nazywane starymi, dobrymi czasami. Joł.
Tekst ukazał się drukiem w miesięczniku Zwrot 02/2018