Różne rzeczy sprowadziliśmy z Ameryki. Były już pomidory i kukurydza, była kola i hamburgery, jazz i blues, kino samochodowe i pecety. Nie ma na razie masakr w szkołach, jednak jeszcze nic straconego – prace trwają.
Nie jarają mnie lufy i kolby, ale wiem, że różne są gusta i koniki. W pewien sposób rozumiem więc fascynację bronią palną – nie rozumiem jednak jej gloryfikacji i urabiania na symbol demokracji.
Może to mieć jeszcze jakąś pokrętną logikę na gruncie Stanów Zjednoczonych, chociaż i tam chodzi o dziwny relikt z końca ery osadnictwa. Słynna druga poprawka do Konstytucji USA gwarantująca obywatelom dostęp do broni powstała w sytuacji, gdy na granicy czyhali Francuzi, w polu Indianie, w spiżarni niedźwiedź, a przeładowanie muszkietu zajmowało kilkanaście sekund. W dwieście lat później niedźwiedzie i Indianie siedzą w rezerwatach, Francuzi w kawiarniach… a cywile mogą legalnie kupić broń oddającą kilkaset strzałów na minutę.
W porównaniu z państwami o podobnej historii Stany Zjednoczone same stawiają się w roli głupiego Jasia. Kanada już dawno dostosowała prawo do nowych okoliczności, dzięki czemu może się pochwalić siedmiokrotnie niższymi statystykami zabójstw przy użyciu broni palnej. Australię zmusiła do tych zmian dopiero masakra w Port Arthur w 1996 roku, ale i ona w końcu pozbyła się złogów traperskiej i kowbojskiej mentalności.
To właśnie lokalna specyfika, a nie liczba posiadaczy broni odgrywa tutaj największą rolę. Nasi apologeci swobodnej strzelanki stawiają za przykład Szwajcarię – po pierwsze powołując się na przestarzałe statystyki (w ciągu ostatniej dekady ilość broni per capita spadła w Szwajcarii prawie o połowę), a – po drugie – ignorując fakt, że w odróżnieniu od kraju Białego Plusa temat powszechnego uzbrojenia jest dla nas mniej więcej tak egzotyczny, jak uliczny karnawał samby.
Serio, znam osoby, które co roku zalewają fejsbuki protestami przeciwko importowaniu Halloween do polskiej kultury, a jednocześnie starają się zaszczepić nad Wisłą model posiadania broni wzorowany na ustawie napisanej dla ludzi w futrzankach i z tomahawkiem w czaszce. Przecie to się kupy nie trzyma.
Wyobrażam sobie alternatywną rzeczywistość, w której nad Wisłą stara się lobbować grupka fanów kultury eskimoskiej. Bum. Eskimoski pop, T-shirty z foczej skóry, filmy akcji opisujące walki plemienne (Nanuk III: Krew na lodzie). W tej wersji wydarzeń hasło „Szkoła, kościół, strzelnica” (promowane kilka lat temu przez Grzegorza Brauna, kandydata na prezydenta), występuje w wersji „igloo, szaman, przerębla”, a wolnościowcy argumentują statystykami uzbrojenia Inuitów i głoszą zasadę „harpun w każdej rodzinie”. Prędzej czy później zaczną się zdarzać pierwsze masakry w szkołach dokonane przy użyciu tej broni, ale co wtedy robimy?
Zwiększamy ilość harpunów. Się wie.
Strona z codziennie aktualizowanymi statystykami ataków i wypadków z udziałem broni palnej w USA: www.gunviolencearchive.org