Jamiroquai już od początku lat 90 – ych są regeneratorami i czołowymi przedstawicielami muzyki funkowej. Czeski guru Roman Holý (Monkey Business, Sexy Dancers) kopiuje raczej klasykę gatunku, podkradając od Jamesa Browna czy Georga Clintona i wypala się ostatnio, (chociaż ciągle należy do czołówki krajowej sceny muzycznej). Gdzie mu jednak do olbrzymiej machiny brytyjskich muzyków, którzy mimo czerpania z najszlachetniejszych pokładów stylu funky i wykorzystywania całej rzeszy archaicznych już dzisiaj dźwięków i instrumentów ciągle mają swój niepowtarzalny styl.
Nowy krążek „Dynamite” jest już szóstym w historii zespołu i – prawdę powiedziawszy – nie przynosi niczego nowego. Kapela, która od początku urzekała twórczym perfekcjonizmem połączonym z wirtuozerią wykonawczą znowu wykonała kolejny krok w drodze do doskonałości. W skrócie można powiedzieć, że ten, kto nie lubi twórczości zespołu, z pewnością nie sięgnie po ową płytę. Fani zaś przełkną krążek bez mrugnięcia oka.
Samo nagranie jest bogata dźwiękowo i kompozycyjnie; oczywiście w ramach gatunku – wykorzystując jednak klisze z polotem, naginając leciutko standardy od czasu do czasu. Pierwszy singiel „Feels Just Like It Should” zagrany na porządnym sprzęcie może niejednemu wyrwać masywnymi basami rzęsy z powiek (przywołuje dzięki temu starszy utwór „Deeper Underground”), tytułowy „Dynamite” jest skocznym, melodyjnym, seryjnym produktem zespołu. Na albumie pojawiają się rozkoszne balladki („Seven Days In June”, „Talulah”), rockowe kąski („Black Devil Car”) oraz klasyczne retro disco („Time Won’t Wait”, „Starchild”).
W każdym razie energie pała z nagrania na kilometr; jeżeli nawet nie chodzi o żaden widoczny progres, można podziwiać kompozycje wyszlifowane do doskonałości, kapela jak zawsze chodzi sprawnie i dokładnie jak szwajcarski zegarek. Precyzyjna, tykająca bomba zegarowa.
Nie oczekujcie niczego poza świetną zabawą.