2006 – Muse – Black Holes And Revelations

Muse - 2006 - Black Holes and RevelationsBrytyjska kapela Muse należy do kategorii zjawisk typu “ani-ryba-ani-rak”. Bo niby to rock, ale za dużo tam elektroniki, niby to alternatywa, ale wokale są melodyjne a chłopcy wypielęgnowani, pop to też tak do końca nie jest, przynajmniej tak twierdzą fani kapeli. Czwarty krążek w historii zespołu nie przynosi rozwiązania tej zagadki. “Black Holes And Revelations” to płyta pełna kontrastów, przynosi jednak ze sobą dźwięk, na jakim Muse pracuje od początku. W ostrzejszych kawałkach przytną mocnym, ciężkim rockiem, któremu jednak daleko do surowości undergroundu. Wysoki głos wokalisty ociera się o dwie ikony współczesnego rocka – Briana Molko (“Placebo”) oraz Thoma Yorke (o jego solówce i o przygotowywanej płycie “Radiohead” już wkrótce). To jednak nie wszystko. Nieodłącznym elementem architektury muzycznej stały się dla zespołu rozbudowane chórki oraz gęste arpeggia syntezatorów i fortepianu. To wszystko w połączeniu z gitarami … Co wam to przypomina?

Posłuchajcie pierwszego kawałka – “Take A Bow”, kwintesencji nowej płyty. Kiedy po krótkim elektronicznym intermezzo nagle wpadają na siebie wszystkie wyżej wymienione pierwiastki, w pokoju jakby pojaśniało. No przecież Queen, jak cholewa! Muse wrócili do swoich idoli (poza nimi wokalista wymienia także Rachmaninowa, co też moim zdaniem solidnie czuć). Drugi kawałek płyty bardziej już osadza się w nurcie pop-alternatywnego rocka typu “Placebo” – i tak jest aż do ostatniej sekundy płyty. Muzycy na zmianę poją nas tu łykami dzisiejszego rocka, ówdzie monumentalnymi, epickimi kompozycjami, które bulgoczą i kipią tak, jakby gradacja nigdy nie miała się skończyć. Miłą niespodzianką jest utwór “City of Delusion”, w którym między porcje lekko “arabizujących” smyczków wpada nagle gitarka flamenco i trąbka. Po nim “Hoodoo”, płynnie przechodzący do grzmiącego fortepianu i prawie prog-rockowej perkusji, by wszystko rozbiło się w ostatnim kawałku. “Knights of Cydonia” są prawdziwie dostojnym zakończeniem albumu – po tętniącej, westernowej melodii Muse zawodzi znowu queenowskim chórkiem, by wszystko zamknęło koło w hardrockowej formie.

A no może to patetyczne jest od czasu do czasu a sama kapela z niczym rewolucyjnym nie przyszła, ale myślę, że chłopakom udaje się świetnie składać urywki znalezione w szufladzie historii rocka. Tak trzymać. Nie puszczać.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *