2006 – Pearl Jam – Pearl Jam

Pearl Jam - 2006Pearl Jam od kilku lat znajduje się na granicy, która oddziela buntownicze kapele od rockowych dinozaurów, na które najmłodsza generacja patrzy z ironicznym uśmieszkiem. Wszystkie plusy i minusy tej pozycji są mocno zauważalne w najnowszym nagraniu kapeli, która stała u narodzin stylu grunge w amerykańskim Seattle i jako jedyna przeżyła też śmierć długich włosów i flanelowych koszul.

To co wcześniej? Dowalić, czy pochwalić? Dowalimy. Kapeli nie wystarczy już pisanie zwykłych kawałków, ale coraz częściej pojawiają się utwory o bardziej skomplikowanej strukturze. Tyle, że nie zawsze udaje im się posklejać kompozycje tak, aby pojedyncze segmenty pasowały do siebie i tworzyły harmonijną całość. Taki jest pierwszy utwór płyty, “Wasted”, w którym zmiany rytmiczne po prostu biją po uszach. Podczas pierwszego przesłuchania album wydaje się kuleć pod względem melodycznym, charakterystyczny, chrypliwy głos Veddera po prostu ślizga się w te i we w te bez konkretnego celu. Miałem też subiektywne wrażenie, że część utworów spokojnie zniosłaby ostrzejsze aranżacje, że kapela, która dawniej leciała jak spłoszony rumak, teraz dostaje czasem lekkiej zadyszki (proszę posłuchać zwrotek “Unemployable”). Co do energii najnowszego nagrania panują jednak bardzo podzielone zdania, proszę więc potraktować niniejszą recenzję jako bardzo subiektywne odczucia autora.

Jeżeli chodzi o plusy, to moim zdaniem ciągle czuć to “coś”. Okazuje się, że po kilkakrotnym przesłuchaniu w głowie zaczynają się gromadzić muzyczne motywy, które wcześniej gubiły się w głosie wokalisty i energia jakby zaczyna się kumulować powoli. Przyjemnie jest też obserwować, że pomimo swej pozycji kapela nie boi się jak zawsze sięgnąć poza wąską barierę czystego stylu – chociaż to właśnie dlatego prawowierni słuchacze grunge i fani kapeli z pierwszego okresu skazali Pearl Jam na straty. Na krążku poza brudnymi gitarami zabrzmi więc chór jakby żywcem wyjęty z jakiegoś nagrania The Who (“Army Reprise”), w leniwie kroczącej balladzie “Parachutes” zabrzmią zaś kolejno wurlitzer i organy hammonda. Ogólnie płyta stara się jakoby być kompromisem między undergroundowymi korzeniami kapeli (zalatujący punkiem “Comatose” ma 2 minuty i 19 sekund) a nowszymi nagraniami, których wybitnym reprezentantem jest album “Yield”.

Pomimo pewnych zastrzeżeń myślę, że warto pobić się o tę płytę w najbliższym sklepie muzycznym. Chociaż nie powali was na kolana przebłysk geniuszu, to chodzi o kawał solidnej roboty z dużą porcją serca i szczerych emocji. No a powiedzcie sami – gdzie coś takiego można dzisiaj kupić?

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *