Pohoda 2010

Po raz kolejny wyruszyłem na Słowację, aby wziąć udział w jednym z najważniejszych festiwali w Europie Środkowej. Trenczyńska Pohoda skończyła się w ubiegłym roku przedwcześnie i tragicznie – tegoroczna edycja była więc otoczona woalką niepewności. Czy nie został uszkodzony duch festiwalu? Czy impreza wyjdzie na prostą? Chodźta ze mną, zara zobaczyta!

(uwaga Jedzoka : udało mi się zawalić podanie o photopass, więc koncertowe zdjęcia są, jakie są :) Mam nauczkę na przyszłość.)

Przełamać złą passę

W tym roku kapryśna pogoda nie wyciągnęła z rękawa żadnych asów w postaci orkanu lub powodzi – festiwalowicze smażyli się przez trzy dni w tropikalnych upałach. Na rozgrzaną płytę trenczyńskiego lotniska przyjechało blisko 30 tysięcy ludzi, frekwencja ponownie poszła w górę, co zawsze stanowi próbę sprawności sztabu organizacyjnego. Organizatorzy Pohody zdali jednak na piątkę z plusem nawet najbardziej rygorystyczny test festiwalowy – tzw. „egzamin toi toi”. Chemiczne ubikacje nawet trzeciego dnia nie przypominały czeluści piekielnych, co w realiach festiwalowych zakrawa na mały cud.

Oczywiście w związku z upałami w ruch ponownie poszły tradycyjne wozy strażackie. Ponownie żałowałem, że nie mam kamery z trybem zwolnionego ujęcia – z tłumów skąpo ubranych uczestników i uczestniczek falujących pod strugami wody ze strażackich sikawek spokojnie mógłbym zmontować czołówkę Słonecznego Patrolu.

To już czwarty akapit, a ja nadal nie dorwałem się do muzyki …  Jednak na festiwalu było tyle atrakcji! Jak co roku na lotnisku stał namiot gitar Fendera wyposażony w kompletne instrumentarium kapeli rockowej, wokół którego spontanicznie tworzyły się zespoły amatorskich muzyków. Każdy sponsor przygotował własne, oryginalne stoisko – operator sieci telefonii komórkowej zbudował nawet dwupiętrową sztuczną dżunglę z wyrobnikami mgły wodnej i sztucznym wodospadem.

Żyć, nie umierać! Piwo i Kofola potaniały od ubiegłego roku o prawie 50 procent, dla największych wygodnisiów zbudowano nawet prowizoryczny hipermarket, w którym można było znaleźć wszystko od pieczywa po śpiwory. Pohoda potwierdziła reputację jednego z najlepiej zorganizowanych festiwali w regionie – wiem swoje, ponieważ byłem już na kilku dużych festiwalach, które przypominały raczej skrzyżowanie gułagu z międzynarodowym przeglądem chorób infekcyjnych.

W końcu przyszła pora na zaatakowanie którejś z pięciu scen muzycznych. Co łaskotało nam bębenki w tym roku?

Uczta melomana

Ważnym wydarzeniem piątkowego wieczora był z pewnością koncert brytyjskiego zespołu The Futureheads, który bez problemu zapanował nad największą sceną. Zadziorny punk-rock przyciągnął na płytę lotniska zarówno półnagich punków, jak i licznych wyznawców rocka alternatywnego. Kapela sprawiała wrażenie bardzo wyluzowanej, co zresztą potwierdziła wtapiając się po koncercie w festiwalowy tłum – jeszcze w dwie godziny później można było natknąć się na członków zespołu przy którymś z namiotów z piwem.

Przeklinając własne roztargnienie dobiegłem na ostatnie 20 minut koncertu Collegium Musicum akurat na czas, aby wysłuchać w całości słynnej „Suity po tisíc a jednej noci“ (1, 2), przepięknego rockowego covera „Szeherezady” Rimskiego-Korsakowa, który znam dosłownie na pamięć z płyty „Konvergencie” z 1971 roku. Marian Varga jak zawsze skurczył się za organami Hammonda, pozostawiając scenę dla basisty Tibora Freša i gitarzysty Františka Grigláka. Utwór wypełniony solówkami i wyśmienitymi przejściami dynamicznymi nie pozostawiał cienia wątpliwości co do tego, że panowie są w formie nawet po 30letniej pauzie. Chcę jeszcze!

W nocy na głównym podium pojawiła się jamajska legenda – Max Romeo, sympatyczny siwy rastafarianin, który rozkołysał tłumy muzyką reggae czystą jak łza, spokojną i pozytywną.

Wszyscy fani The Prodigy na pewno rozpoznają ten kawałek :

Tuż po nim w największym festiwalowym namiocie zagrał swój godzinny set duet Autechre – prekursorzy nowych dźwięków, dysharmonii i arytmicznych sekwencji. Słynna nazwa przyciągnęła rzesze ciekawskich, jednak trudna w odbiorze muzyka szybko wyczyściła szeregi tak, że po pół godzinie w namiocie pozostał tylko zdrowy rdzeń fanów. Podejrzewam zresztą, że chodziło o świadomy zabieg, ponieważ najbardziej skomplikowane i niepokojące utwory zabrzmiały na początku występu.

Więcej, więcej!

Sobota. Wczesną poobiednią porą miło zaskoczył nas koncert czeskich weteranów – kapeli Mňága a Žďorp. Panowie posiwieli i porośli szczeciną, ale już długo nie widziałem ich tak zadowolonych i pewnych siebie. Dowcipny, zabawny, ambitny koncert.

Zaraz po nich na scenę wtargnęła kapela Dubioza Kolektiv z Bośni i Herzegoviny, prezentująca agresywną, przebojową mieszankę ska, punku, funku, elektroniki, rapu i bałkańskiego folkloru. Już długo nie widziałem tak autentycznej, dzikiej energii – to trzeba zobaczyć na żywo! Z Bałkanów przeskoczyliśmy zaś do Senegalu, dokąd zaprowadziła nas świetnie zgrana kapela Orchestra Baobab, która w swojej twórczości łączy tradycyjne afrykańskie harmonie z kubańskimi rytmami. Idealny wybór na gorący wieczór. Podkład muzyczny do zachodu słońca dostarczył szwedzki bard José Gonzáles (SONY!), który poradził sobie z samą tylko gitarą delikatnie przyprawioną fujarką liryczną lub smyczkiem łzawym.

Na głównym podium zaszalała amerykańska aktorka i wokalistka Juliette Lewis. To, czego nie mogła dostarczyć w przeciętnych melodiach i tekstach, nadrabiała charyzmą i barwnym kostiumem – bez trudu pozyskała na swoją stronę tysiące ludzi zgromadzonych pod sceną.

Następnie byliśmy świadkami występu amerykańskiej kapeli Scissor Sisters. „Nożyczkowe siostry” wprawiły mnie w osłupienie dziwaczną mieszanką perfekcyjnych chórków, glam-rockowego pazurka i najbardziej ortodoksyjnego disco z lat 70tych. Dziwne, przedziwne retro. W roli głównej wampowata wokalistka oraz frontman gibający się jak Freddie Mercury i śpiewający falsecikiem braci Gibbs.

Już powoli zaczynałem się cieszyć na jednego z moich faworytów – skandynawską kapelę Múm. Wbrew oczekiwaniom koncert wcale nie był tak melancholijny i  stonowany, jak starsze płyty zespołu. Muzycy przypominali raczej przedwcześnie wyrośnięte dzieci, które przytargały na scenę cały arsenał zabawek, samograjek i przeszkadzajek – z harmidru szczeniackiej zabawy wyłaniały się jednak dojrzałe harmonie i konstrukcje. Problemy były dwa – primo, dźwiękowiec nie stanął na wysokości zadania i nie udało mu się wyważyć obszernego instrumentarium. Secundo – w połowie w miarę spokojnego koncertu ktoś postawił wyzwanie grawitacji i nadepnął mojej żonie na twarz. Lekko zdezorientowani absurdalną sytuacją udaliśmy się w objęcia Morfeusza.

Wyjazdy i powroty

Podsumowanie? Wszystko gra – po ubiegłorocznej tragedii, która doprowadziła do śmierci dwóch osób, widać było nasilenie starań organizacyjnych. Jeszcze nigdy nie czułem się tak bezpiecznie na tak dużej imprezie. Ponownie sprawdził się też szósty zmysł dramaturgiczny organizatorów – na Pohodę można jechać nie znając ani jednej kapeli i spokojnie spodziewać się najwyższej jakości. Podczas gdy na wielu pozostałych festiwalach grają formacje odgrzewające dawną sławę, do Trenczyna przyjeżdżają zespoły, które właśnie teraz osiągają apogeum sukcesu na Wyspach lub za oceanem.

Trzy dni muzycznego lata upłynęły jak woda, już teraz nurtuje mnie jednak pytanie, co Pohoda zaproponuje w przyszłym roku. Poczekamy, zobaczymy – za rok, za dzień, za chwilę.

www.pohodafestival.sk

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *