Recenzja – Niezniszczalni/The Expendables

(reż. Sylvester Stallone, 2010)

Miało być tak pięknie – (prawie) wszystkie legendy kina akcji w jednym, oszałamiającym wybuchu adrenaliny. A co wyszło? Niedzielna wycieczka koła paraplegików.

Niestety mózg całego przedsięwzięcia – Sylvester Stallone – postanowił wziąć sprawę w swoje żylaste graby, zamiast powierzyć realizację filmu jednemu z kilkudziesięciu młodych hollywoodzkich reżyserów, którzy kręcą wprawdzie filmy głupie, ale na odpowiednim poziomie technicznym. Wystarczyło wziąć dowolnego scenarzystę z plakatem Tarantino nad łóżeczkiem, który zapyliłby dialogi w miarę dowcipnymi powiedzonkami. Wystarczyłoby nalać operatorowi dwa kubki kawy, aby nie zasypiał za kamerą. Niestety, możemy tak gdybać w nieskończoność – „Niezniszczalni” to tak naprawdę wyniszczający film.

Fabuła jest tak prosta jak umysły głównych bohaterów : grupa najemników otrzymuje nowe zadanie – mają zlikwidować reżim południowoamerykańskiego dyktatora. I tyle. Niestety Sly zasnął na laurach i zakończył pracę nad filmem w chwili, kiedy powciskał w obsadę odpowiednią ilość osiłków. Kulisy i opracowanie audiowizualne przypominają serial z niemieckiej kablówki, nieruchawe, mdłe sceny akcji są przeplatane przydługimi wynurzeniami o tematach tylko bardzo luźno związanych z fabułą. Trudno usiedzieć w miejscu, gdy opuchnięty Mickey Rourke odsłania swoją skrzywdzoną, botoksową duszę.

Porażką zakończyła się także najbardziej chyba oczekiwana scena, w której jednocześnie na ekranie pojawia się trio Willis, Stallone i (jeden jedyny raz) Schwarzenegger. Montaż ujęć jest tak niezdarny, że można odnieść wrażenie, że menedżerom nie udało się uzgodnić wspólnego terminu, w związku z czym aktorzy zostali doklejeni do obrazu osobno. Jeżeli dodamy do tego jeszcze brodate dowcipy desperacko zastępujące riposty w dialogu („O, zgubiłeś kilka kilo.” „A to widzę, że ty je znalazłeś”), to oto mamy przed sobą jedną z najbardziej sztywnych scen w historii kina.

To, co miało być kwintesencją, śmietanką kina akcji, skończyło się olbrzymim rozczarowaniem. Film naprawdę nie ma do zaoferowania nic poza mocnymi plakatami i atrakcyjną listą płac. Pozostaje jedno pytane – kto odda mi tych 100 cennych minut mego krótkiego żywota?

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *