Recenzja – Linkin Park „A Thousand Suns” (2010)

Bardzo dobrze pamiętam czasy, kiedy Linkin Park był nazywany Kornem dla mięczaków (tutaj miłosiernie wstawiłem eufemizm). Upłynęła jedna dekada, mięczaki nu-metalu wydają kolejną płytę, podnosi się szum. Cóż takiego wydarzyło się w Parku Lincolna?

W parku (zespół rzeczywiście wziął nazwę od parku w mieście Santa Monica) doszło do małej rewolucji, która zaskoczyła zarówno długoletnich krytyków, jak i fanów kapeli. Linkin Park zrobili bowiem bardzo odważny krok, odcinając się od swoich korzeni muzycznych.

Panowie, którzy zbudowali swój dźwięk na kontraście ostrych gitar i melodyjnych wokali, a przede wszystkim rockowej perkusji z elektronicznymi samplami, tym razem gwałtownie poszerzyli zasięg swoich inspiracji. To mogło się skończyć albo katastrofą – wszak „sound” kapeli to jej główna broń i opoka – albo wspaniałym zwycięstwem. Po tygodniu słuchania płyty dochodzę do wniosku, że Linkin Park ma bliżej do tego drugiego.

Płyta jest organicznie posklejana króciutkimi przejściami muzycznymi, chodzi bowiem w założeniu o album koncepcyjny, poświęcony tematowi wojny. W przejściach tych odzywają się echem wątki z ważniejszych utworów, a więc muzyczna podróż przez tych niespełna 50 minut jest płynna i przejrzysta. Jednocześnie idea płyty koncepcyjnej sprawia, że płyta traci odrobinę siły rażenia dla ludzi, którzy niezbyt dobrze władają językiem angielskim.

Generalnie najnowsze nagranie stanowi zdecydowany krok w stronę melodyki popowej, z której na szczęście wyrywa ją ambitna i przemyślana produkcja muzyczna. Zapraszam do przechadzki w świetle Tysiąca Słońc.

Pierwsze dwie miniaturki są swoistą uwerturą do płyty (pierwszy raz pojawia się motyw z singla „Catalyst”). Po obiecującym wejściu zawierającym słynny cytat Oppenheimera, twórcy bomby atomowej, następuje lekkie rozczarowanie – stosunkowo mdły utworek „Burning The Skies”, który do złudzenia przypomina mi jakieś słabsze nagranie z płyt czeskiej grupy Tata Bojs.

Co mamy dalej? Kolejne przejście i piąty utwór „When They Come For Me”, delikatnie zainspirowany chłodną elektroniką w stylu Massive Attack lub Tricky. Zaskoczenie pojawia się w trzeciej minucie, kiedy struktura kruszy się i odsłania wokal oraz tętniące syntezatorowe arpeggio. Nieoczekiwany ruch, piękny efekt.

Szósty kawałek może budzić wiele kontrowersji, jego baza jest bowiem w całości, żywcem zerżnięta z „Hey Joe”. I to w wersji Hendrixa – 5 akordów plus chórki od połowy utworu.

Siódmy utwór to przejście i kolejny powrót wątku z singla. Ósemka „Waiting For The End” to popowy kawałek, który broni się przede wszystkim bardzo mocną melodią, dopracowanymi harmoniami, świetnie rozbudowaną dynamiką i wybuchową perkusją. Jeżeli pop-rock, to właśnie tak!



Aby ocucić ortodoksyjnych fanów mdlejących z nadmiaru słodyczy, kolejny utwór tnie do żywego. Marszowy rytm wspiera wyszczekiwane hasła, przechodzące w refrenie we wściekły krzyk, zaś po agresywnej wstawce gitar i rozbijanych sampli nadchodzi finał i ponowne wyłuszczenie melodii i harmonii. Dziesiątka – „Wretches and Kings” to już surowa energia o silnych korzeniach w starym hip-hopie z czasów Public Enemy. Zbliżamy się do kulminacji.

Po krótkim przejściu nadchodzi najbardziej chyba zaskakujący utwór płyty – “Iridescent”. Linkin Park bardziej niż cokolwiek innego przypomina tutaj … Coldplay. Przy pierwszym słuchaniu musiałem się uszczypnąć. I może nawet wkurzałbym się o plagiat, gdyby kompozycja nie była tak świetnie zbudowana. W tym momencie starzy fani kapeli podcinają sobie żyły płytą „Hybrid Theory” (2000).

Ostatnie przejście – i oto, panie i panowie, singiel “The Catalyst”. Szybka, gwałtowna rzecz, w tle depeszowskie prawie syntezatory. I tu w połowie trzeciej minuty znowu zaskoczenie – w syntezatory i pół-rapowane frazy wpływa fortepian, wokale i długaśne, epickie wejście perkusji.

Płytę zamyka akustyczna, gitarowa ballada. Starym fanom eksplodują głowy, nowi podnoszą koszulki do podpisów na brzuszkach.

Tak też kończy się moja najdłuższa tegoroczna recenzja. „Najdłuższa” całkowicie zasłużenie – ponieważ koło tej płyty trudno przejść obojętnie.

Warto spróbować :  Iridescent, When They Come For Me, The Catalyst

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *