Felieton 286 – Ekologiczny jak starzik

Grupa naukowców określiła niedawno, iż kolaps cywilizacji spowodowany przez globalne ocieplenie nadejdzie w okolicach 2050 roku. Ponieważ zakładam, że nie wszyscy chcecie zejść w męczarniach, postanowiłem zebrać garść inspiracji pro-ekologicznych.

Zmniejszanie śladu węglowego jest, przynajmniej w teorii, banalnie proste. Nie trzeba od razu budować ziemianki pod lasem i szyć ubrań z worków po kartoflach. W wersji „light” wystarczy ograniczyć używanie jednorazowych opakowań, przesiąść się od czasu do czasu z auta do komunikacji miejskiej lub na rower, oraz zmniejszyć chociaż trochę spożycie mięsa. Gotowe.

Brzmi to elegancko, ale wiadomo, że z tym ekologicznym życiem jest trochę jak z dietą. Lekarz se gada, wymachuje zdjęciami zapchanych tętnic i katalogiem zakładu pogrzebowego, a my oczywiście przyznajemy mu całkowitą rację i obiecujemy poprawę, by w dwie godziny później złapać się przy wylizywaniu patelni po smażonym bekonie.

Jeżeli więc nie rusza Was ani straszenie kataklizmami, ani powoływanie się na troskę o przyszłość potomstwa, to może zadziała brzdękanie na strunie sentymentu do starych, dobrych czasów. A nuż, widelec. Jak tak się bowiem zastanowić, to nasi przodkowie byli, poniekąd z wymuszenia, ekologami prima sort.

Serio. Zero plastiku, dosłownie wszystko było wielokrotnego użytku. Żadnego wożenia tyłka autem – do szkoły, roboty lub kościoła szło się z buta przez trzy wioski, rzekę i pańskie pole. Mięso jadało się od święta lub gdy prosiak nagle zaniemógł. Zamiast chlorowanego papieru toaletowego stosowano mięciutki, ekologiczny, odnawialny, biodegradowalny, własnoręcznie zerwany liść łopianu. „Poczuj na rzyci dotyk natury”.

Mówię Wam, ludzie, co to było za życie! Nie brakowało aktywności fizycznej, bo po całodziennej pracy przy gospodarstwie można było uprawiać jogging uciekając przed żołdakami ukrywającymi się w pobliskim lesie. W dawniejszych czasach było jeszcze lepiej, bo feudalne władze oferowały darmowe klasy fitness na świeżym powietrzu. Zajęcia prowadzili instruktorzy wyposażeni w odpowiednie narzędzia motywujące (byli to tak zwani „bat-mani”). To wszystko sprawiało, że ludzie nabrali niesamowitej tężyzny – chorowali mniej, ale porządniej, a więc lokalna populacja dzieliła się na zdrowych i martwych. Nie znano zaburzeń psychicznych; był tylko Gupi Jón albo Piznyto Kaśka, ale ci z reguły znikali którejś ostrzejszej zimy. Sieci społecznościowe zastępowały z kolei grupy darcia pierza, ewentualnie darcie się na odległość („Co jyyysz?” „Twaróóóg.” „Lubiym toooo”).

A więc bądź eko, ograniczaj ślad węglowy idąc w ślady swoich przodków. Możesz zacząć od posadzenia łopianu w balkonowym kwietniku.


Tekst ukazał się w miesięczniku Zwrot
Zdjęcie: WikiCommons