Nowa Muzyka 2010 – klinika złamanych rytmów

Miło patrzeć na dzieci, które rosną, rozwijają się. Właśnie takie uczucie towarzyszyło mi przez cały czas pobytu na wyjątkowej celebracji nowych, niecodziennych dźwięków, która w ubiegły weekend odbyła się w Katowicach.

Co w szybie piszczy

Na Nową Muzykę powróciłem po kilkuletniej przerwie i z lekką nutką niepewności, ponieważ wcześniejsze spotkanie z festiwalem na cieszyńskim gruncie nie było do końca udane. Świetny program niestety nie miał szans na zabłyśnięcie w niezbyt atrakcyjnej lokalizacji, na ciasnej przestrzeni jednej jedynej sceny otoczonej przez wąskie pasemko trawnika. Nowa Muzyka w Cieszynie przypominała bardziej wiejski festyn, niż imprezę promującą progresywne brzmienia.

Dzięki Bogu w ciągu kilku lat festiwal wydoroślał – sceneria szybu kopalnianego i budynków z czerwonej cegły idealnie komponowała się z muzycznymi klimatami imprezy. Kilka oddzielnych scen pozwoliło na spokojną fluktuację pomiędzy poszczególnymi punktami programu, a cały ten mikroświatek uzupełniały sztuczne plaże z wysypanego piasku, ogrzewające chociaż troszkę chłodne wieczory ostatnich dni lata.

Jedynym wspomnieniem starych czasów był krótki kafkowski epizod, kiedy to ochrona odmówiła wpuszczenia do centrum medialnego … przedstawicieli mediów. Na szczęście problem szybko został rozwiązany i mogłem bez przeszkód pospieszyć na koncerty.

Cierpienia młodego ochroniarza

W piątek tuż po 19 na głównej scenie wystąpili Three Trapped Tigers, zespół nowy i stosunkowo mało doświadczony, ale już zasłużenie przyciągający zainteresowanie krytyków. Muzycy nie oderwali się jeszcze od swoich klubowych zwyczajów, trzech introwertyków gubiło się na dużym podium, wypełniając przestrzeń jedynie frenetyczną mieszanka ostrej, precyzyjnej perkusji, sampli, syntezatorów i gitar na brudnym przesterze.

Początkowo skromny występ szybko rozwinął się w porywającą lawinę energii – kapela na razie ma na koncie tylko kilka płyt EP, jednak już teraz wiem, że na pewno warto będzie poczekać na pełnowartościowy album.

Już po zmroku wystąpiła skandynawska formacja Jaga Jazzist, która z kolei miała poważny problem ze zmieszczeniem na scenie całego swego pokaźnego instrumentarium. Pojawił się nie tylko klasyczny jazz-rockowy skład, ale też kontrabas, wibrafon, instrumenty dęte oraz bateria analogowych i cyfrowych syntezatorów.

Zawiłe kompozycje z pogranicza jazzu, elektroniki i progresywnego rocka niestety lekko ucierpiały z powodu nieodpowiedniego nagłośnienia, jednak pomimo tego Norwedzy po raz kolejny zatroszczyli się o moje prywatne „koncertowe wydarzenie roku”. Szkoda tylko, że muzycy skoncentrowali się prawie wyłącznie na najnowszym albumie, powracając tylko sporadycznie do wcześniejszych utworów.

Tego dnia główną scenę ułożył do snu występ Bonobo Live Band, koncertowy projekt Simona Greena. Sam maestro jak zawsze stopił się skromnie z tłem, wypuszczając w światło reflektorów pozostałych muzyków. Tym razem przy mikrofonie stanęła fenomenalna Andreya Triana, z dużym wdziękiem zastępującą wokalistkę Baikę, którą Bonobo przywiózł do Cieszyna trzy lata temu.

Obie artystki dysponują podobnymi, aksamitnymi głosami z delikatną chrypką, do której Andreya dodaje odrobinę więcej soulowego pazurka. Chociaż kapela kilkukrotnie wyjechała w stronę bardziej drapieżnej psychodeli, większość koncertu była utrzymana w spokojnym, chilloutowym tonie.

Później dowiedziałem się, że wokalistka w najbliższym czasie wyda swoją debiutancką płytę, a o produkcję muzyczną zatroszczył się właśnie pan Bonobo. Kolejny smakołyk, na który warto poczekać.

O pierwszej w nocy na Club Stage mogłem już po raz drugi w tym roku posłuchać niekwestionowanych legend progresywnej elektroniki, duetu Autechre. Chociaż w odróżnieniu od koncertu na słowackiej Pohodzie muzycy zaprezentowali składankę o wiele bardziej melodyjną i rytmiczną, z sadystycznym upodobaniem wyobrażałem sobie cierpienia ochroniarzy, którzy przez godzinę słuchali spod sceny piekielnych rytmicznych połamańców i wielominutowych sekwencji dysharmonicznych dźwięków. Po tej kołysance szybko udałem się w pielesze, by nabrać sił na kolejną dawkę wrażeń.

Brytyjska inwazja

Po piątkowym, letnim wieczorze nadszedł sobotni, okrutnie jesienny poranek. Na szczęście szybko rozgrzała mnie polska formacja Pink Freud, która wbiła na scenę po południu. Wprawdzie jej nagrania zamieszczone w Internecie nie zrobiły na mnie większego wrażenia, jednak na żywo okazała się prawdziwym dynamitem (i kolejną porcją katuszy dla członków ochrony).

Panowie zaprezentowali konglomeraty wysublimowanego jazzu i bezkompromisowej elektroniki – słyszałem już w tym roku wiele cudów, ale jeszcze długo będę pamiętał porywające solówki na trąbce bezlitośnie nękanej przez kilka efektów dźwiękowych. Idealna symbioza umiejętności instrumentalnych, otwartego umysłu i nieokiełznanej energii!

(… tutaj Kurt Kombajn w coverze jazzopodobnym.)

Lekko rozczarował mnie koncert Bibio, brytyjskiego muzyka, którego twórczość zachwalali podobno członkowie Boards of Canada – jego katowickie wystąpienie było przy tym stosunkowo banalną składanką prostych rytmów i sampli. Wróciłem pod główną scenę, by poprawić sobie humor na koncercie kolejnej angielskiej formacji – Dub Mafia.

Chociaż ponownie musiałem w sobie zdusić wszelkie ciągotki eksplorerskie, to Dub Mafia stosunkowo łatwo wdarła się pod czaszkę. Prostolinijna muzyka i prostolinijne hasła wyszczekiwane przez wielkogabarytową wokalistkę rozbujały tłumy pod sceną i sprawiły, że przez wielu widzów to właśnie ten koncert został uznany za wydarzenie festiwalu.

Szacunek należy się o tyle bardziej, że Dub Mafia to – podobnie jak wspominani na początku Three Trapped Tigers – muzyczne żółtodzioby, kapela powstała w ubiegłym roku i dopiero szykuje się do wydania pierwszej płyty długogrającej.

Rośnij w siłę!

O jedenastej przyszła pora na odrobinę retro – DMX Krew (tyż z Wysp) stanowi bowiem ciekawy, prawie muzealny zlepek eksponatów z muzeum muzyki elektronicznej. Usłyszałem wszystko od romantycznego synth-popu po chaotyczne kalejdoskopy piknięć i trzasków w stylu Aphex Twina, to wszystko pod wizualizacjami a lá Kraftwerk.

O północy wystąpił projekt Moderat, wspólne dzieło dwóch uznawanych twórców – Apparata i Modeselectora. Panowie wprawdzie sprytnie ukryli się za snopami stroboskopów odwróconych w stronę publiczności i wywołujących ataki padaczki u fotografów, jednak ich muzyka była godną klamrą zamykającą program na głównej scenie.

Pozornie niespójne zestawienie chłodnej, drgającej elektroniki z onirycznymi melodiami równocześnie porywały do tańca i wywoływały gęsią skórkę.

Co było potem? Kilkanaście minut występu kalifornijskiego DJskiego psychopaty Gaslamp Kilera, ostatnie piwo na piasku i szybki powrót nad Olzę – z płytą Jaga Jazzist w kieszeni, piaskiem w sandałach i solidnym przeziębieniem.

Nowa Muzyka spełniła wszystkie oczekiwania i rozwiała wcześniejsze obawy. Organizatorzy złapali okazję i nabrali głębokiego wdechu, koncepcja jest już klarowna i otwiera ekscytujące perspektywy. Pozostaje mi tylko wyglądać sokolim wzrokiem listy gości przyszłej edycji – jeżeli organizatorzy utrzymają poprzeczkę, to rysuję na wakacyjnej mapce festiwali kolejny obowiązkowy punkcik.

Galeria : link

<object width=”425″ height=”344″><param name=”movie” value=”http://www.youtube.com/v/UfJ-NU0j78A?fs=1&amp;hl=cs_CZ”></param><param name=”allowFullScreen” value=”true”></param><param name=”allowscriptaccess” value=”always”></param><embed src=”http://www.youtube.com/v/UfJ-NU0j78A?fs=1&amp;hl=cs_CZ” type=”application/x-shockwave-flash” allowscriptaccess=”always” allowfullscreen=”true” width=”425″ height=”344″></embed></object>

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *