15 października przez cały świat przetoczyć się miała fala rewolucji obywatelskich. Pomimo entuzjazmu panującego wśród wielu znajomych spałem tego dnia spokojnie – domyślałem się bowiem, co z tego będzie.
I co było? Jak to śpiewa pewna dziewa – „nothing, nada, niente”. Chociaż od kilkunastu miesięcy wszyscy solidaryzują się tak solidarnie, że już bardziej zsolidaryzowani być nie mogą, wszystkie manifestacje i happeningi nie przynoszą żadnego skutku. Mogę to określić nawet bardziej okrutnie – są po prostu żałosnym zmarnowaniem niepowtarzalnej okazji, energii i zasobów ludzkich. To wszystko w sytuacji, kiedy świat aż prosi się o przewartościowanie kilku spraw.
15 października miał być dniem Marszu Oburzonych, jednak inicjatywa zwołana w sieciach społecznych skończyła się dokładnie tak, jak wszystkie inne zrywy typu „chodźmy na ulicę, zwołują zajefajny happening na Facebooku”. Ludzie przyszli i oburzyli się, po czym z lekkim zażenowaniem stwierdzili, że w sumie nie wiadomo, co zrobić dalej. Duża część manifestacji jawiła się jako protest przeciwko cięciom budżetowym. Przeciwko oszczędnościom. W sytuacji kryzysu ekonomicznego. Ja piórkuję.
Oprócz tego żądania grupy walczące o nową Europę nie zaoferowały do dzisiaj żadnych konkretnych postulatów poza mglistymi nawoływaniami do „oddania władzy ludziom”. I właśnie tutaj leży największy problem. Intuicja i serce kusi mnie, abym poparł takie działania – przecież ludzie powinni decydować o losie swoim, swojej rodziny i swojego państwa. Szybko jednak przybywa w sukurs Jedzok racjonalny.
A gdzie indywidualność? Gdzie ludzie tworzący koncepcje? Gdzie nieulękli wizjonerzy? Internetowa tłuszcza w jak najbardziej demokratyczny sposób dławi głosy ekspertów, a cięta, populistyczna riposta zyskuje głosy o wiele szybciej, niż najbardziej konkretna, specjalistyczna ocena. W środowisku internetowym nazywamy to (patrz Andrew Keen) „kultem amatora”. W pozostałych częściach popkultury – ostrzej – „kultem idioty”.
To samo społeczeństwo, które jest na tyle głupie, aby hołubić celebrytów i wierzyć w horoskopy, jest jednocześnie wystarczająco mądre, aby bezpośrednio decydować o gospodarce, środowisku naturalnym lub polityce energetycznej państwa? Przy okazji niedoszłego greckiego referendum ktoś mądrze zauważył – co by było, gdyby Churchill pozwolił Anglikom zadecydować, czy powinni się poddać w obliczu niemieckich nalotów?
Sytuacja jest o tyle bardziej poważna, że w sytuacji pogłębiającego się kryzysu mobilizują się ekstremistyczne ugrupowania wszelkiej maści. 11 listopada przez Warszawę przejdzie Marsz Niepodległości, wystawka polskich nacjonalistów zorganizowana przez Młodzież Wszechpolską oraz Obóz Narodowo-Radykalny. Oba ugrupowania jak co roku położą bukiet pod pomnikiem Romana Dmowskiego, wielkiego polskiego polityka i jeszcze większego antysemity, syfilityka i gorącego fana Mussoliniego.
ONR od lat utrzymuje żywe kontakty z licznymi europejskimi subiektami nacjonalistycznymi i neonazistowskimi, jego członkowie w bardziej intymnych chwilach pozdrawiają się „rzymskim salutem”, deklaracja Obozu mówi bezpośrednio o „odrzuceniu demokracji jako reżimu wrogiego Cywilizacji Europejskiej”. Mamy więc tutaj ludzi, którzy – o ironio – wprost marzą o jednym nieulękłym wizjonerze, który zrobi porządek z demokracją, wolnością obywatelską oraz innymi przeżytkami tego zgniłego społeczeństwa.
Jedno jest pewne – Europa się budzi. Miejmy tylko nadzieję, że nasza bezczynność nie zmieni tej nowej rzeczywistości w kolejny koszmar.