Jak co roku w listopadzie powraca temat Marszu Niepodległości. W Warszawie odbyło się kilka marszów, biegów i uroczystości, ale na pierwsze strony trafiły prawie wyłącznie relacje z pokazu brakujących ogniw ewolucji, który zakończył się tradycyjną rozwałką i serią podpaleń. Ku czci Ojczyzny, oczywiście.
Tym razem nacjonaliści wyszli z domów wyjątkowo podenerwowani. Może ultraprawicowcy wstali – o, ironio! – lewą nogą, może mama znowu zapomniała użyć płynu do tkanin i kominiarka nieznośnie drapała młodych patriotów w policzki … W każdym razie efekt był taki, że uczestników marszu irytował dosłownie każdy napotkany obiekt.
A tu budka przy ambasadzie stoi wyzywająco, a tu drzewka pokazują gałązkami antypolskie gesty, a tu tęcza zboczona wypina się łukiem. W dodatku ta ostatnia była świeżo po rekonstrukcji, co przedstawiało kolejną prowokację – zleceniodawcy musieli przecież wiedzieć, że jedenastego przyjdzie walec i wyrówna. Perfidia i cwaniactwo, ot co. Nie dziwota, że narodowcom puściły nerwy.
Ale na tym nie koniec, Marsz obfitował przecież także w pozytywne wydarzenia i inicjatywy, które znowu zostały przekręcone przez żydomasońskie media. Grupa pro-społecznych aktywistów z Obozu Narodowo Radykalnego dowiedziała się o trudnej sytuacji młodych rodzin mieszkających w squotach, a więc – skoro zima za pasem – podbiegła do budynków z koktajlami Mołotowa, by zamontować na dachu zaimprowizowane ogrzewanie. Na głównej scenie wystąpił przedstawiciel węgierskiej partii Jobbik, który w mowie swoich ojców podał przepis na pyszny gulasz – niestety w wyniku niedbałego tłumaczenia przemówienie zostało odebrane jako nacjonalistyczna agitacja. W dodatku media na usługach rządu, gejów i Ruskich przedstawiły fałszywy obraz zamieszek i demolowania ulic Warszawy. Tak naprawdę były one częścią zwykłej historycznej rekonstrukcji tzw. „czarnego poniedziałku”, czyli zniszczenia stolicy w 1939 roku przez niemieckie bombowce.
Nic dziwnego, że rozgoryczeni, zdezorientowani radykałowie kilka razy pogubili się w sytuacji – i to nie tylko w Warszawie. Na białostockim cmentarzu przedstawicielom Narodowego Odrodzenia Polski przydarzyło się małe faux pas, kiedy przez przypadek pozdrowili ofiary nazizmu gestem „sieg heil” (vel „rzymski salut” vel „tyle śniegu u nas na wsi napadało”). Pod koniec dnia sfrustrowani narodowcy całkowicie stracili już spójną koncepcję i na wszelki wypadek protestowali przeciwko wszystkiemu – nie tylko lewakom, Murzynom i Unii Europejskiej, ale też przeciwko globalnemu ociepleniu i organizacjom międzynarodowym („Nie dla kłamstw klimatycznych ONZ!”).
Sytuacja jest poważna i obawiam się, że rozwiązanie jest tylko jedno – niestety tak radykalne, jak myśl Obozu Narodowego.
Melisa. Dużo, dużo melisy.
W przyszłym roku organizatorzy Marszu powinni poprosić o pomoc polskich zielarzy i przygotować kilkaset hektolitrów naparu, który będzie podawany przez cały dzień – doraźnie i prewencyjnie. W ten sposób być może uda się stworzyć na tyle miłą i ciepłą atmosferę, że nikt z uczestników nie będzie chciał jej podgrzewać benzyną, racami świetlnymi, tudzież podpalaniem stołecznych ulic.
Tymczasem apeluję zaś do mam i babć naszych nacjonalistów – pierzcie synkom kominiarki w Perwollu. Dopóki się nie dowiedzą, że producentem są Niemcy, będą wracali z demonstracji zadowoleni, uśmiechnięci i pachnący. Nawet tęcza ich nie ruszy.